sobota, 23 lutego 2013

W poszukiwaniu ciszy



Cisza leczy duszę
Wasilij Rozanow
Kochamy odpoczywać. Jednym wystarcza odrobina luksusu, jaką daje święty spokój w domowym zaciszu, innym marzą się egzotyczne, ciepłe plaże lub szusowanie w Dolomitach. Są tacy, którym do szczęścia potrzebna jest cisza. Tylko w Nieskończonej Ciszy można usłyszeć samego siebie. Okazja była znakomita, bo nadszedł czas ferii i miałam kilka dni na odpoczynek. To będzie czas tylko dla mnie, bez spotkań, telewizji, cywilizacji, z daleka od miejskiego szumu. Współczesny świat stał się tak absorbujący, że nie mamy czasu zastanowić się dokąd i po co tak biegniemy, spieszymy się dla samego pośpiechu. Bardzo lubię te chwile, kiedy mogę całkowicie zanurzyć się w ciszy, pobyć sam na sam ze swoimi myślami i  odkrywać życie na nowo. Moja rodzina  jest przyzwyczajona do moich letnich samotnych wyjazdów, ale tym razem miałam wyjechać zimą,  zupełnie sama, z daleka od cywilizacji, bez, tak się  wydaje,  bardzo potrzebnych luksusów.  Mnie to nie przerażało, chciałam podarować luksus swojej duszy. Najtrudniej było wstawać rano, kiedy dzień zaczynał się mozolnym odśnieżaniem  ścieżki  do drewutni, przynoszeniem drewna do pieca, paleniem i  oczekiwaniem ze zziębniętymi rękoma na ciepłą, cynamonową  herbatę. Smakowała wybornie. Nie był to pięciogwiazdkowy hotel, ale miałam wszystko, mogłam wyruszyć na spotkanie siebie, poznałam smak czasu i piękna. Za oknem rozpościerała się przestrzeń, która dawała poczucie zjednoczenia z przyrodą i  nieskończonej wolności  od wszystkiego.
Byłam tylko ja, ogień buszujący w piecu i cisza. Tutaj nic nie było ważne, liczyła się ta chwila, chociaż przestawienie się z czasu, który pędzi na taki, który płynie, bywa trudne. Takie wyhamowanie jest szczególnie potrzebne, kiedy wydaje ci się, że wszystko musisz zrobić  perfekcyjnie i jesteś w tym niezastąpiona. Każdemu kiedyś wyczerpują się „baterie”, nawet najbardziej energetycznym i muszą się zatrzymać, popatrzeć czy są na właściwej drodze.
W mojej magicznej krainie mogłam też zadbać o zdrowie i codziennie wyruszałam na kilkugodzinny marsz z kijkami. Ośnieżony las, gdzie nie ma śladów ludzkiej stopy
sprawił, że poczułam się częścią przyrody. Mogłam uważniej, spokojniej, wnikliwiej być z lasem.

Cisza, cisza i tylko przez kilka chwil powiało grozą, tak dosłownie bardzo mocno powiało i czułam potęgę przyrody, stałam malutka i całkowicie bezbronna w tym pięknym miejscu.  Drzewa uginały się pod ciężarem śniegu a wiatr groźnie huczał zasypując ścieżki śniegiem. Ekstremalne doznania. Tylko lis i kilka saren przebiegło obok, jakby mnie tam nie było, byłam częścią lasu. Nie czułam strachu, po prostu BYŁAM. Takie obrazy zapisują się w pamięci na całe życie i dają siłę, bo przecież dałam radę.



Najbardziej magiczne były wieczory z ogniem opowiadającym  radosne historie, mogłam patrzeć,  grzać się i słuchać. Jestem spod znaku ognia, miałam więc przyjaciela do rozważań. Te chwile były bezcenne, miałam siebie tylko dla siebie. Do mojej samotni dołączył motyl i kilka zaspanych biedronek, było nam dobrze. 



Przekroczyłam granicę,  która przywraca równowagę pomiędzy  ciałem i duszą. Nie miałam ochoty wracać do cywilizacji. Teraz, kiedy wiem jak to jest  być ze sobą i widzieć lepiej, więcej,  uważniej, wrócę do mojej samotni.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Skomentuj...